Recenzja filmu

Boogeyman (2023)
Rob Savage
Sophie Thatcher
Chris Messina

Potwór i spółka

Coś tam skrzypnie, coś tam łypnie, coś tam chrypnie i tyle tej grozy, choć należy uczciwie przyznać, że miks zwierzęcego skrzeczenia i niemalże falsetowego zaśpiewu, jaki wydaje z siebie tytułowy
Potwór i spółka
Mieszkańcy blokowisk, posiadacze skromnych pawlaczy i śpiący na rozkładanych kanapach, nie obawiajcie się – Czarny Lud dosięga tylko wyższą klasę średnią z ich garderobami, królewskimi łożami oraz szafami zdolnymi pomieścić więcej osób niż cyrkowy maluch. "Boogeyman" rzecz jasna żadnych społecznych zagadnień ani myśli poruszać; to bezpretensjonalny straszak co się zowie, ale jest zastanawiające, jak tytułowe monstrum, które ponoć już od setek lat żeruje na cierpiących i przeżartych smutkiem, funkcjonowało niegdyś. Króciutkie, cokolwiek zapomniane i niewyróżniające się niczym opowiadanko Stephena Kinga, na podstawie którego Rob Savage nakręcił swój film, również tego nie tłumaczy, ale też nie takie było jego założenie.



Podporządkowany finałowemu twistowi (całkiem nieźle sparafrazowanemu na ekranie) oryginał był raczej ćwiczeniem z empatii, a zarazem pobieżnym, bo kilkustronicowym studium charakteru niejakiego Lestera Billingsa, człowieka antypatycznego i okrutnego, cierpiącego po niespodziewanej stracie aż trójki dzieci. Kawałek ten to prawie wyłącznie pierwszoosobowa, chaotyczna relacja połamanego mężczyzny zdana na kozetce u terapeuty. I to ów psycholog – Will Harper – zajmuje u Savage'a pierwszy plan. Bohater, podobnie jak Billings, doświadczył niedawno straty – jego żona zginęła w wypadku samochodowym; stąd też Billings sądzi, że znalazł w psychologu bratnią duszę. Tyle że przychodząc pod jego dach, przynosi ze sobą ciążącą na nim klątwę.

Można domniemywać, że monstrum nawiedzające rodzinę Harpera żywi się strachem i cierpieniem, stąd, zamiast rzucić się na dzieciaki od razu i wyssać je do sucha, bierze na siebie rolę swoistej ciuciubabki. Coś tam skrzypnie, coś tam łypnie, coś tam chrypnie i tyle tej grozy, choć należy uczciwie przyznać, że miks zwierzęcego skrzeczenia i niemalże falsetowego zaśpiewu, jaki wydaje z siebie tytułowy Czarny Lud, to rzecz rodem z koszmaru. Tylko że to strachy na lachy, bo u Savage'a nie ma praktycznie żadnej stawki i przez bite półtorej godziny seansu nikomu nie dzieje się krzywda. I zadziać się nie może niejako z definicji, bo mamy przecież do czynienia z ludźmi udręczonymi, którzy zasłużyli raczej na katharsis, a nie na zrzucenie im na barki kolejnych zgryzot; w innym wypadku "Boogeyman" otarłby się o czysty nihilizm, na co jako studyjny, szeregowy horror pozwolić sobie nie może. Stąd film jedzie na jałowym biegu i ostatecznie wygląda jak nanizany na cieniutki sznureczek rodzinnego obyczaju zbitek miniaturowych scenek zaaranżowanych wyłącznie na potrzeby kolejnych gwałtownych – a przez swoją obfitość coraz mniej efektownych – jump scare'owych puent. Nie znaczy to, że nie ma tutaj i dobrych, pomysłowych rozwiązań. Tyle że Savage błyskawicznie z nich rezygnuje na rzecz tych łatwiejszych i wyświechtanych. Zdecydowanie za mało jest tutaj żonglerki rzeczywistym i wyobrażonym, przenikania się jawy i snu, odważniejszej gry, jaką dałoby się poprowadzić przy odrobinie wyobraźni. A tej zdecydowanie zabrakło.


Nie liczy się tutaj bowiem sama natura pretekstowego monstrum, to tylko kolejna maszkara z hollywoodzkiego rozdzielnika, a przeniesienie Kingowskiego akcentu człowieka na potwora jeszcze bardziej sprasowało i tak stosunkowo płaski tekst. Zapasy z Czarnym Ludem i antycypacja nieuchronnego to zabawa na pół gwizdka, a samo swoiste dochodzenie prowadzone przez Sadie, nastoletnią córkę Harpera (który znika z kadru na porządny kawał filmu), której celem jest ochronienie młodszej siostry przed zgubnym losem, naszpikowane jest klasycznie dla horroru nierozsądnymi decyzjami podejmowanymi przez nią na chybcika. Budowanemu koślawo napięciu nie pomaga także i to, że tak prędko poznajmy odpowiedzi. Dlatego też finałowy akt to jedynie obowiązkowe połączenie wszystkich kropek, bez odrywania ołówka od kartki. Choć do samego opowiadania Kinga, które użyczyło filmowi Savage’a chyba tylko swojego tytułu, też nie mam serca, to jednak muszę przyznać, że on akurat wiedział, kiedy się zatrzymać, tak by nie wykładać kawy na ławę.
1 10
Moja ocena:
4
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones